piątek, 28 lutego 2014

Lutowe przyjemności

W lutym biegłam po radość z promieni zimowego słońca, które już na dobre rozgościło się w popołudniowej ramówce. Wystawiałam do niego twarz, łapczywie chłonąc jego ciepło. Nic tak nie poprawia humoru i nie nastraja tak pozytywnie jak kilka godzin ze słońcem każdego dnia. A kiedy jest go więcej, i więcej nie sposób się nie cieszyć! Ach czemu musimy czekać aż do marca na zmiana czasu, z zimowego na letni...

W lutym biegłam obserwując kurczący się śnieg, zbijający się w większe kupki, niepokornie walczący z coraz wyższą temperaturą. Obserwowałam też lód na rzece, który rozpadał się jak tafla zbitego lustra, na setki fragmentów. Tworząc malownicze kompozycje na rzece, która zaborczo wkraczała na okoliczne łąki i pola.


W lutym biegnę za miasto, poszukując przyjemności na łonie natury: prędkości na stromym, zaśnieżonym stoku, spokoju ośnieżonych gór oglądanych ze szczytu, wiatru szumiącego wśród drzew...


W lutym biegłam po Barcelonie, rozpoczynając tym samym tegoroczne podróże. Przebiegłam i przeszłam tam kilkadziesiąt kilometrów, podziwiając pełne odwołań do natury dzieła Gaudiego, wąskie uliczki chroniące Katalończyków przed wścibskim słońcem, nowoczesną formę sztuki ulicy oraz zajadałam się świeżymi owocami, lokalnymi tapasami i owocami prosto z morza...


W lutym biegłam walcząc ze sobą. Głowa pragnęła bardzo, a ciało nie miało już siły słuchać. W lutym biegałam po umiar...

środa, 26 lutego 2014

Zapach bazylii

Jeśli ktoś wyprodukuje perfumy o zapachu bazylii na pewno je kupię. Uwielbiam go, przenosi moją głowę w strefę błogiego komfortu. Kiedyś trzymałam ją na biurku w pracy, ale niestety korporacyjne warunki jej nie posłużyły. 
Świeża bazylia wkroczyła na mój stół kilka lat temu. Dodaje ją do sałatek, kanapek, makaronów, zup, dań typu curry, miksuję w pesto... jest bardzo uniwersalna. Prawie całkowicie wyparła to suszoną, którą wcześniej używałam.
Dodawana do dań poprawia walory smakowe, można dzięki temu ograniczyć ilość stosowanej soli. I jest tak naturalna, wolna od wszelkich polepszaczy smaku, sztucznych aromatów...
Jest jej kilka rodzajów, ta dostępna w doniczkach to najczęściej włoska Genovese Basil. Próbowałam również fioletowej, podobnej w smaku, która na talerzu dawała mały efekt "fusion", oraz tej tajskiej - doskonałej do curry.
Doniczki z bazylią na moim parapecie zmieniane są regularnie. Uwielbiam świeże zioła, nie każde od razu podbija sercem, ale z bazylią to była miłość od pierwszego wejrzenia

Bazylia
Proponuję Wam bazylię jako dodatek do makaronu z pomidorami. Od dawna już wiadomo, że połączenie pomidorów i bazylii to duet idealny. Dodatek makaronu, pesto i parmezanu, tylko wzmacnia to połączenie! To doskonały posiłek np. na dzień przed długim treningiem, zawodami, czy na niezobowiązujące spotkanie ze znajomymi!


Składniki (2 osób):
- makaron 200g
- rukola - duża garść
- 1-2 łyżki czerwonego pesto z suszonych pomidorów
- pomidorki koktajlowe (ok 8 sztuk)
- pestki słonecznika lub piniowe (łyżka)
- łyżka startego sera parmigiano reggiano (lub innego twardego) 
- bazylia duża garść
- sól i pieprz do smaku

Makaron ugotować. Umyć pomidorki, rukolę i bazylię. Pestki podprażyć na suchej patelni.
Wymieszać pesto z dwoma łyżkami wody z gotującego się makaronu, przyprawić solą i pieprzem. Następnie makaron połączyć z sosem pesto, delikatnie odgrzewając. Dodać porwane w dłoniach listki bazylii. W talerzu ułożyć umytą i osuszoną rukolę, na to dodać przygotowany makaron z sosem, posypać pestkami, pomidorkami i serem, udekorować listkami świeżej bazylii. 
Jeść w miłym towarzystwie, planując urlop we Włoszech...

poniedziałek, 24 lutego 2014

Gładkie ciało!

Może temperatura jeszcze nie, ale słońce już nieśmiało zachęca do pokazywania ciała. Nie mogę doczekać się już biegania w krótkich legginsach czy spodenkach. Wolne nogi dają lekkie ochłodzenie i takie zwariowane poczucie wolności...
Jednak aby te nogi wyglądały dobrze trzeba o nie zadbać... w końcu widok biegnącej kobiety powinien być inspirujący i zachwycający :). 
Warto więc regularnie robić peeling. To doskonały produkt dla naszego ciała, usuwa martwy naskórek przez co sprawia, że nasza skóra jest gładsza i bardziej miękka. Zapobiega wrastaniu włosków oraz wyrównuje koloryt skóry. Peeling to też taki mini masaż - poprawia mikrokrążenie, a dzięki temu umożliwia szybsze wydalanie toksyn z organizmu, a regularnie stosowany umożliwia zmniejszenie cellulitu.  
Krem, który aplikowany jest na tak przygotowaną skórę lepiej się wchłania, a substancje aktywne w nim zawarte mają ułatwioną drogę penetracji w głąb warstwy rogowej naskórka (o ile ich budowa na to pozwala).
Te same efekty da nam masaż szorstką gąbką lub szczotką ale bądźmy szczerzy - peeling jest dużo przyjemiejszy!

W sklepach dostępna jest cała masa produktów peelingujących, przeglądam co oferują producenci, ale rzadko udaje mi się znaleźć idealny produkt. Skruby nie są obojętne dla skóry, delikatnie, ale jednak ją podrażniają. W związku z tym, peeling powinien delikatnie natłuścić skórę. Większość producentów oferuje produkty oparte na środkach powierzchniowo-czynnych, które nie są zbyt łagodne dla skóry. Można wybrać też coraz szerszej dostępne peelingi z solą morską lub cukrowe, które bardzo lubię i czasami kupuję. Po ich zastosowaniu skóra jest gładka i delikatnie natłuszczona. 
Najczęściej jedak używam kawowego peelingu - "home made".


Przygotowuje go z oleju kokosowego (kosmetycznego bądź spożywczego) oraz mielonej kawy w proporcjach 1:1 (zwykle 50g oleju 50 g kawy). Olej kokosowy dzięki swojej konsystencji umożliwia stworzenie rzadkiej pasty, która nie spływa z dłoni podczas aplikacji. Kawa dzięki swojemu kolorowi pokazuje mi, na które miejsca kosmetyk już zaaplikowałam i czy czegoś nie pominęłam, a dodatkowo tak naturalnie pachnie.


Aby zrobić taki peeling najpierw robię sobie kawę :). Kawa pobudza i inspiruje, a zaparzone "fusy" nie barwią tak wody podczas zabiegu. Ja parzę kawę w kawiarce, jednak można zrobić to dowolnie - ważne jednak, żeby je później wysuszyć (zapobiegnie to rozwojowi bakterii i mikroorganizmów). Olej delikatnie podgrzewam tak aby stał się płynny i mieszam z kawą. Do peelingu dodaje też niewielką ilość (około 1-2 łyżek) olejku pod prysznic NIVEA Natural OIL. Olejek ułatwi spłukiwanie kosmetyku, już po aplikacji. Delikatnie mieszam i wszystko przekładam za zakręcanego  pojemnika i zużywam w ciągu miesiąca (1-2 peelingi tygodniowo). Słoiczek można udekorować efektywną etykietą, fajny pomysł, jeśli chcielibyście zrobić komuś prezent. 


Jeszcze kilka słów o olejku Nivea. To bardzo fajna alternatywa do tradycyjnych żeli pod prysznic. Jego bazę stanowią oleje roślinne - sojowy i rycynowy oraz łagodne środki myjące (INCI: Glycine Soja, MIPA -Laureth Sulfate, Ricinus Communis, Laureth-4, Cocamide DEA , Parfum,  Citric Acid, Aqua, BHT , Propyl Gallate, Limonene, Linalool, Citronellol, Geraniol, Coumarin, Bezyl Alcohol, Alpha-Isomethyl Ionone, Farnesol, Geraniol). 
Produkt myje i jednocześnie natłuszcza skórę. Osoby o niezbyt suchej skórze mogą zrezygnować z aplikacji balsamu po kąpieli. Olejek  wlany do wanny zabarwi wodę na biało, dzięki czemu możemy wyobrażać się jak czuła się Kleopatra podczas mlecznych kąpieli. 
Dla mnie olejek jest niezastąpiony podczas depilacji. Nałożony na wilgotną skórę tworzy na niej delikatną emulsję która ułatwia golenie maszynką, a jednocześnie chroni skórę przed podrażnieniem. 
Na ryku pojawia się coraz więcej alternatywą do Nivea z podobnym składem (tui tu, i tu), jednak innych jeszcze nie używałam. 
Jeśli podoba Wam się ta idea, a jeszcze nie próbowałyście - koniecznie przetestujcie.

niedziela, 23 lutego 2014

Pierwsze znaki wiosny i spokój ducha


Za oknem zima przypomina bardziej wczesną wiosnę, albo późną bardzo sympatyczną jesień. Żal mi trochę tego mrozu szczypiącego w nos, malującego kwieciste wzory w oknach starych domów... Trochę żal wypadów w góry na narty, które już w tym roku nie dojdą do skutku.
Z niecierpliwością jednak wypatruję już pierwszych znaków wiosny. Krótki czas przedwiośnia przeznaczam na odpoczynek, czas treningów mogę wykorzystać teraz na spacery, podczas których mijający mnie biegacze powodują ukucie zazdrości...


Odrzucam od siebie te myśli wiedząc, że czas szybko mija i rozglądam się za innymi radościami, które można wypatrzeć nawet w środku miasta. Szukam więc pierwszych oznak wiosny - bazi na drzewach, przebiśniegów, pierwiosnków czy krokusów... 


Rozglądam się za innymi towarzyszami spacerów, którzy też niecierpliwie czekają na wiosnę. Staram się uspokoić głowę, zrewidować plany i oczekiwania na 2014 rok.
      


...i tak po prostu, zwyczajnie się cieszę.


piątek, 21 lutego 2014

Takie ładne buty biegowe

Z radością obserwuję nowe modele butów biegowych pojawiających się na półkach sklepowych. Można wybierać spośród setek modelów przeznaczonych na różne warunki terenu, różniące się systemami stabilizacji, amortyzacji, dynamiką, oraz co bardzo ważne wagą, która z biegiem czasu maleje i maleje. Buty też są coraz ładniejsze, dostępne w szerszej gamie kolorystycznej... Może to kobieca próżność, (wciąż nie do końca rozumiana przez sprzedawców), ale cieszy mnie to niezmiernie, ponieważ planując spędzić z  nimi przynajmniej 1000-1200 km i chciałabym, aby umilały mi ten czas swoim wyglądem ;). Jestem fanką stylistyki NIKE, ich buty najczęściej wcale nie przypominają tych biegowych i bez problemu, można spotkać je w lifestyle-owym użyciu.



Kiedy pierwszy raz kupowałam buty biegowe nie miałam pojęcia na co zwrócić uwagę, buty miały być do biegania, miały być wygodne ,w miarę ładne i dość tanie (raczej nie wiązałam z bieganiem swojej przyszłości). Mimo, że był to 2010 rok niewiele w sklepach było modeli butów biegowych, a sklepów dla biegaczy również nie było zbyt wiele.

Wybór padł na  Adidas Duramo TR M. Docieraliśmy się dość długo, biegałam w nich zrywami, odstawiając na wiele miesięcy na ciemną półkę. Trochę ocierały mi zapiętkę czy wewnętrzną część stopy, jednak zmiana skarpetek oraz narastająca liczba kilometrów spędzonych razem, pomogła mi się z nimi dogadać.
To w nich ukończyłam mój pierwszy półmaraton, a otarcia na małych palcach, które były skutkiem tych zawodów, powodowane były zmęczeniem materiału. Także ich towarzystwo musiałam zastąpić innym, bardziej nowoczesnym modelem.

Tym razem wybór padł na Pumę Faas 500v2. Buty są idealne do krótkich treningów, są bardzo lekkie, dzięki temu dobrze sprawdzają się przy szybkich treningach tempowych. Niestety w moim przypadku dystans półmaratonu to maksimum. Po ponad 20 km zaczynają być niekompatybilne z moim długim palcem u stopy i tak podczas przygotowań do maratonu straciłam jeden paznokieć (może większy rozmiar załatwiłby sprawę, jednak mogłoby być to mniej wygodne przy krótszych treningach). Pumy to bardzo miejskie buty, bieżnik mają mały dlatego na leśnych ścieżkach trudniej w nich złapać przyczepność. Ale tak naprawdę uwielbiam w nich biegać! A jedyną ich wadą jest kolor. Gdy je kupowałam były naprawdę białe, podświadome wiedziałam, że ich przyszłość nie jawi się w tak jasnych barwach. Już po pierwszym treningu biel straciła swój blask, a proces ten mimo moich starań pogłębiał się dramatycznie. Obecnie Puma oferuje ten model w kolorze fioletowym i czerwono-różowym...

Obolały palec zmotywował mnie to do zakupu kolejnych butów - tym razem Adidas Response Cushion 22, które miały mi pomóc przy długich wybieganiach przygotowujących do maratonu. Długo przyzwyczajałam się do nich. Nie były już tak wygodne i lekkie jak Pumy, jednak pozwalały moim stopom w miarę komfortowych warunkach kończyć długie dystanse. W nich też ukończyłam maraton - mój pierwszy, na pewno nie ostatni! Nie obyło się niestety bez odcisków, w przyszłości koniecznie pół numeru większe na maraton!
Buty doskonale spisały się zimą, nie ślizgały się mocno, a stopom zapewniały ochronę i stabilność.

W tym roku planuję zakup kolejnej pary, tym razem pod kątem przygotowań do jesiennego maratonu. Mam jeszcze mały zapas kilometrowy więc ze spokojem śledzę nowości oferowane przez producentów. Kuszą mnie Pegasusy, które odrzuciłam wybierając ostatnie Adidasy, oraz Asicsy, markę którą utożsamiam z bardziej zaawansowanym bieganiem, mogłabym kupić też Pumy, ale te kolory nie do końca trafiają w mój gust...

A wiecie, że pierwsze buty biegowe powstały w 1895 roku - zostały zaprojektowane w Wielkiej Brytanii przez J.W. Foster and Sons - później znaną jako firma Reebok. W stanach też nie próżnowali, New Balance to również marka z długą tradycją - powstała w 1906 roku.  Gebrüder Dassler Schuhfabrik (Niemcy) powstało w 1924 roku, a później w wyniku konfliktów rodzinnych rozdzieliło się w 1948 roku Puma oraz Adidasa. W Japonii Asics rozpoczął działalność w 1949 roku, najpierw jako Onitsuka Co. Ltd , aby w 1977 roku w wyniku fuzji z innymi firmami. Zaskakująco Nike (USA) jest dość młodą marką, pierwsze swoje buty biegowe wypuścił w 1971.

Poniżej ciekawa historia butów biegowych i nie tylko znaleziona na blogu


czwartek, 20 lutego 2014

Miłość do buraka!

Pokochaj buraka!
Tak łatwo nam przychodzi jedzenie ziemniaków, marchwi czy ogórków. O takim buraku najczęściej zapominamy, a przecież jest to naładowana witaminami bomba. Już sam jego kolor gwarantuje nam odwzajemnienie naszej miłości.



Według danych naukowych buraki zawierają potas, magnez i żelazo, a także witaminy A, C i B6 oraz kwas foliowy. Jest on również bogaty w złożone węglowodany, białko,  antyoksydanty oraz rozpuszczany błonnik.
Buraki wspomagają pracę naszych mięśni dzięki czemu są bardziej wytrzymałe - mogą znieść dłuższy i cięższy wysiłek. Wspomaga pracę serca zmieniejszenie ciśnienia krwi - dzięki czemu zmniejszają ryzyko zawałów serca czy udaru mózgu. Przez bogactwo kwasu foliowego, sporej ilości witaminy C oraz żelaza  jest doskonałą propozycją kobiet w ciąży, anemików oraz dla osób bardzo aktywnych bądź wykonujących ciężką pracę.


Poniżej wartości dziennego zapotrzebowania w % w 100 g buraka:


    • Witamina C - 8%
    • Kwas foliowy - 75% (w surowym)
    • Potas (K) - 11%
    • Żelazo (Fe) - 3%
    • Cynk (Zn) - 3%
    • Magnez (Mg) - 4%
Burak kojarzy mi się głównie z zupą. Jeśli miałabym wybrać najbardziej domową zupę, przywołującą na myśl smak dzieciństwa, byłaby to różowa botwinka gotowana przez moją mamę w wielkim garnku. Była słodka, kremowa, pełna młodych listków, które wyjątkowo nie przeszkadzały małemu dziecku.
"Zupa burakowa" natomiast to specjalność moich dziadków. Wizytom u dziadków, wakacjom czy feriom zimowym najcześciej towarzyszył talerz zupy burakowej wraz z gniecionymi, ugotowanymi oddzielnie ziemniakami i łyżką słodkiej śmietany.Podanej w metalowej miseczce na ceracie w kwiatki...


Dziś szukam innych możliwości wykorzystania buraka w soku czy sałatce, jednak nie chcę zapominać o tradycyjnej zupie, barszczu wigilijnym, sałatce śledziowej czy jarzynce...



Na sok z buraka ostatnio natknęłam się na Facebooku, niestety już nie pamiętam kto rozpalił moją ciekawość.

Poszukałam trochę i w końcu znalazła ciekawy przepis . Jeśli chcielibyście spróbować proponuję zacząć od mniejszej ilości buraka na początek. Ja zaczełam od połówki buraka, marchewki i jabłka. Uważam, że obecność imbiru doskonale nadaje charakter temu napojowi. Można też poeksperymentować z ziołami aby znaleść odpowiedni dla nas smak. Warto spróbować. Jedzenie surowego buraka może nie być przyjemnością, a picie wyciśniętego z niego soku może już nią być.



Osobiście jednak najczęściej zjadam buraki w sałatce. Uwielbiam je pieczone w skórce, zawinięte w folię aluminiową. Są bardziej słodkie i chrupiące niż te gotowane.



Poniżej zamieszczam przepis na sałatkę, którą polecam na każdą porę roku:



Sałatka
- 4 małe lub jeden duży upieczony burak
- 50 g rukoli
- łyżka prażonych pestek słonecznika lub orzechów włoskich
- feta lub ser kozi (ok 50 g)
-1/2 awokado
Dressing
- sól, pieprz
- łyżka oliwy z oliwek
- 1/2 łyżeczki octu balsamicznego

Buraczki kroimy w plasterki lub kostkę, ser kroimy w kostkę, a awokado w plasterki. Mieszamy wszystko z rukolą i orzechami, a następnie polewamy dressingiem.

Zjadamy ze świeżym pieczywem.


UWAGI:

- warto spróbować dla połączenia rukoli i buraków, kolejne idealne połączenie
- buraki najlepiej przygotować dzień wcześniej piekąc je w zależności od wielkości od 30 -60 minut w 180 C (większe można przekroić).
- można spróbować z innymi serami brie, camembert na pewno też się dobrze sprawdzą


środa, 19 lutego 2014

Medal z Półmaratonu w Barcelonie

Półmaraton w Barcelonie był wyjątkowy. To właśnie na nim Florence Kilagat poprawiła o 38 sekund poprzedni rekord świata kobiet w półmaratonie, uzyskując rezultat 1:05.12! Wielkie gratulacje dla tak znakomitego wyniku.

Mój czas zdecydowanie odbiegał od wyniku zwyciężczyni, jednak było to spowodowane wieloma względami zdrowotno-pracowymi. Moim celem było ukończenie dystansu równym tempem i podziwianie widoków :) oraz chłonięcie atmosfery pierwszych zawodów za granicą.

Organizacja całej imprezy była bardzo sprawna. Wszystko było intuicyjne i w żadnym momencie nie miałam wątpliwości gdzie mam iść oraz co zrobić. Wszystko też było opisane na stronie internetowej. Nie było tu nic niepotrzebnego.


Pakiet odebrałam w sobotę, bez kolejek bez tłumów mimo, że zgłoszonych było ponad 14 tysięcy osób! W jednym okienku odebrałam numer startowy wraz z chipem, a w innym koszulkę wraz z garścią ulotek :). Porównując do krajowych imprez, pakiet był dość skromny, żadnych ulotek dotyczących biegu, mapek, zniżek. Jedynie koszulka, żel energetyczny oraz 3 bądź 4 ulotki. Sponsorów imprezy było sporo, jednak głównym była marka Kalenji (znana z sieci sklepów Decatlon) i tylko oni mieli małe stoisko w biurze zawodów.

Start zawodów zaplanowany był na 8.45 w niedzielę, a maksymalny czas na ukończenie biegu to 11.30. Linia startu i mety była w tym samym miejscu w okolicach Łuku Triumfalnego oraz parku - Parque de la Citudadela, gdzie pod palmami, rozgrzewały się tłumy biegaczy.


Na start biegu zaplanowano 5 stref czasowych. Oddzielone były od siebie bramkami i oznaczone kolorowymi balonikami (dla łatwiejszego znalezienia swojej strefy). W każdej z nich było pilnowane przez wolontariusza wejście, który sprawdzał czy wszyscy przestrzegają koloru swojej zadeklarowanej strefy czasowej. Było to bardzo wygodne, bo na początku startu nie musiałam wyprzedzać tłumów, czy też nie czułam przeciskających się "sprinterów.
Każda strefa startowała oddzielnie i każdą (oprócz pierwszej) do linii startu prowadzili wolontariusze oddzielający biegaczy, zbierający barierki. I wreszcie odbył się entuzjastyczny start z konfetti i po prawie 14 minutach od pierwszego wystrzału (które minęły niczym kilka sekund), można było ruszyć z kopyta!
 


Trasa półmaratonu, nie była bardzo malownicza, nie prowadziła obok najciekawszych i najładniejszych miejsc w Barcelonie, jednak była przyjemna, a szczególnie początek  i końcówka, które prowadziły wzdłuż brzegu morza. Zaskoczyło mnie to jak była płaska. Było na niej kilka niedużych podbiegów, jednak znając Barcelonę byłam zaskoczona jak można zrobić tak szybką trasę w tym pofalowanym mieście.

Niestety kibiców na trasie wykrzykujących "Venga, venga" nie było tak dużo jak np. w Warszawie. Większość z nich skoncentrowana była w okolicy startu. Bardzo budujący był 8 kilometr (okolice łuku), kiedy kibiców było naprawdę sporo oraz meta z tłumem kibiców. Wśród kibiców udało się nawet wypatrzeć takich, którzy obserowali biegaczy z wysokości :).


Za metą organizatorzy zapewnili nam dobre 5 minut marszu, bardzo dobre na schłodzenie mięśni :). Najpierw dostaliśmy powera i wodę. Wolontariusze ustawieni byli przy specjalnych bramkach, także nie było mowy o przepychaniu, wciskaniu itp. Szło to bardzo sprawnie. Następnie była strefa zdejmowania chipów. Kolejne bramki z medalami oraz stoły z mandarynkami (bardzo kwaśnymi) i bananami. Było to bardzo wygodne i żałuję, że u nas trzeba się trochę porozglądać i poprzeciskać.
Medal był niewielki, ale bardzo ładny. Na rewersie medalu znajduje się miejsce na wygrawerowanie imienia oraz uzyskanego wyniku.


No i ta radość po biegu! Tysiące osób i mnóstwo endorfin. Polecam wszystkim spróbować startu w innym mieście, za granicą, w innej imprezie niż zazwyczaj - daje to mnóstwo świeżej radości. 

czwartek, 13 lutego 2014

Podróże

Uwielbiam podróżować, planować, odkrywać, smakować...
Poznawanie odległych miejsc świata, zwiedzanie popularnych miejsc oraz tych małych niezwykłych, które cieszą lokalnych mieszkańców są moimi nieustającymi marzeniami! Uwielbiam próbowania specjałów danego regionu, regionalnych potraw, win czy deserów. Z każdej podróży przywożę w sobie coś co sprawia, że staje się silniejsza. Kolekcjonuje wspomnienia: piasku z nad Morzem Śródziemnym, kozic skaczacych po górach na Majorce, smaku dorsza z nad polskiego morza, widok szlaków Słowackiego raju... Dzięki podróżom przełamuje swoje bariery nieśmiałości, poznaję nowych ludzi oraz ich życie, pasje i zainteresowania. Nieodłącznym elementem takich wypraw jest poznawanie kultury i dziedzictwa innych narodów, a nawet innych regionów Polski.
Nie lubię pospiechu w podróży. Lubię zatrzymać się na chwilę, popatrzeć na mijających mnie ludzi, na budynki znajdujące się obok, na witryny sklepowe - zamiast pędzić z przewdnikiem odkreślając wszystkie najważniejsze do zobaczenia zabytki (tego nauczył mnie mój M). Jednocześnie z każdej podróży chcę wycisnać jak najwięcej, tak też plażowanie, nie jest moją mocną stroną.


Podróże jednak rujnują moją biegową rutynę. Ciężko mi wygospodarować wówczas czas na mocniejszy treningowy akcent. Lubię biegać po nowych trasach i tak poznawać miasto, jednak zmęczenie zwiedzaniem, aktywnym wypoczynkiem czy czasem pracą, nie pozwala na realizację przyjętych wcześniej założeń w 100%. Nie zniechęcam się jednak! Czuję, że odrobię to sobie później, a na razie bez wyrzutów sumienia czerpie przyjemność z chwili, która trwa... Zbieram i zapisuje inspiracje na kolejne monotonne miesiące w domu. Jak uda mi się wyskoczyć na krótką przebieżkę to i tak jestem happy :).


środa, 12 lutego 2014

Magnez

Nie jestem fanką suplementów diety. Lubię produkty naturalne, bogate w makro i mikroelementy, pochodzące z dobrych źródeł.
W dodatkach chemicznych natomiast, cenię sobie badania przeprowadzone na tych substancjach przez producentów substancji aktywnych, ich wiarygodność oraz powtarzalność. Znając trochę prawo polskiego rynku oraz niezbyt jasne prawo rejestracji tych produktów (ma to zostać uporządkowane dopiero w 2016 roku), można spodziewać się, że taki suplement w większości przypadków to ładnie zapakowane w marketingowy slogan placebo.
Leki są zbadane wielokierunkowo, a substancje aktywne do suplementu diety są częściej badane tak, jak produkty spożywcze...

Niestety, ostatnio zauważyłam u siebie dość niepokojące objawy stałego bólu mięśni, pojawiających się skurczy, łamliwe paznokcie i dość dziwna praca serca... Mam nadzieję, że to tylko niedobór magnezu, ale warto dmuchać na zimne i w kolejnym tygodniu wybieram się na badanie krwi. W końcu nie jestem lekarzem i nie można diagnozować swoich przypadłości samemu, na podstawie mglistych przesłanek!

Ale jednak wstępna "diagnoza", czemu akurat magnez? Jest to bardzo modny temat... ale  nie bez przyczyny, faktycznie bardzo łatwo wypłukuje się z organizmu i może go brakować.
Magnez bierze udział w przebiegu wielu przemian metabolicznych  m.in. przemiana białek, kwasów nukleinowych, lipidów i węglowodanów, jak również w procesach transportu elektrolitów przez błony komórkowe. Reguluje też równowagę wapniową. A co ważne dla biegacza amatora jest to, że jego niedobór uniemożliwia przemianę glukozy w energię... Warto więc dbać, żeby było go w naszej diecie w odpowiedniej ilości.
Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale polecam fajny wpis, który szeroko opisuje temat magnezu i wapnia.


Na razie wspomagam się garściami migdałów, bananami i niewielką ilością gorzkiej czekolady. Dorzucam do tego tabletki z magnezem - przy krótkim używaniu na pewno nie zaszkodzą :).


niedziela, 9 lutego 2014

„Bez ograniczeń” Chrissie Wellington

Koniecznie przeczytajcie to książkę
Ja właśnie odkładam ją na półkę będąc pełna podziwu dla jej autorki. To prawda jest szalona! Niewiele jest ludzi obdarzonych taką wolą walki jak Chrissie Wellington. Mimo kontuzji, mimo przykrych przypadłości gastrycznych (które mnie skutecznie zniechęciłyby do walki), mimo niechęci rywali, przeciwności losu - ona dawała z siebie wszystko, kochała tą walkę i wygrywała!


Książka opisuje perypetie jej życia poczynając od szkolnych zmagań w drużynie pływackiej, poprzez maraton w Londynie, rowerową wycieczkę po Himalajach do zdobycia czwartego mistrzostwa świata kobiet na Hawajach.
Chrissie inspiruje jako sportowiec - jest silna, zdeterminowana, sumiennie przestrzega surowego (4 godzinny na bieżni w sali bez okien!) planu treningowego , ale inspiruje też jako człowiek - uczciwy wobec siebie i swoich poglądów, życzliwy i otwarty wobec innych ludzi, realnie zmieniając świat pracując w organizacjach charytatywnych w różnych częściach świata jako amator, czy reprezentując już jako mistrzyni przeróżne organizacje wspierające chorych, sportowców...


W książce nie znajdziemy planów treningowych czy wskazówek, które pozwolą nam technicznie poprawić nasze umiejętności. Możemy jedynie czerpać inspiracje z siły autorki oraz ładować mentalnie nasze akumulatory.


Triatlon to niesamowita dyscyplina podziwiam wszystkich, którzy decydują się na ukończenie tych zmagań - nie ważne czy są to dystanse olimpijskie, 1/2 Ionmana czy pełen dystans 226 km (!). Chrissie zwraca wielką uwagę nie tylko na tych z czołówki, jak również na tych, który trenują w wolnym czasie, godzą to z obowiązkami domowymi, pracą czy nawet chorobą.
Niesamowicie inspirująca była historia rodziny Hoytów, gdzie ojciec wraz z niepełnoprawnym synem wspólnie kończyli triatlon...

Poniżej fragmenty wiersza "Jeżeli" Kiplinga Rudyarda, który był inspiracją i rytuałem przed zawodami:


"Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili
Ubodzy duchem, ciebie oskarżając;
Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili,
....

Jeżeli zdołasz każdą chwilę istnienia

Wypełnić życiem, jakby była wiekiem,
Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia
I - mój synu - będziesz prawdziwym człowiekiem!"

Naprawdę warto przeczytać! Mnie zdecydowanie przekonała do trudniejszych wypraw rowerowych, których nie mogę się już doczekać! Wiosno czekam!

piątek, 7 lutego 2014

ZAKAZY?!

Jedzenie, przyjemność każdego człowieka. Daje energię, siłę, spokój ciała i dusza. Daje też dużo przyjemności. Od małego uwielbiałam jeść. Jak każdy mam wiele smaków  dzieciństwa, które przypominają błogie chwile beztroski. Smaki rodzinnego domu i domowej kuchni. Lubię też poznawać nowe smaki. To prawda, że do wielu trzeba dorosnąć i ciężko polubić je przy pierwszym spotkaniu, jednak często kolejne spotkania przynoszą fascynacje.
Staram się jeść zdrowo. Mam to szczęście, że z zasady nie jestem fanką tłustych mięs, wędlin czy fast foodów, jednak mam też swoje słabostki. W mojej kuchni jest dużo warzyw, owoców, zdrowego białka i pełnych ziaren. Śledzę wyniki badań naukowych badających żywność czy nawyki żywieniowe, jem 5 posiłków dziennie...
Jednak nie jestem szalona i nie zgadzam się w moim życiu na żadne zakazy żywieniowe.
Jem wszystko co jest zgodne z moim wewnętrznym przekonaniem. 
To prawda mam za sobą kilka diet, jednak już wiele lat temu z nich zrezygnowałam dochodząc do wniosku, że tylko zrównoważona dieta daje trwałe i przyjemne efekty. Nie odchudzam się, stosuję tylko tzw. "dietę cud" - jem wszystko, jak schudnę będzie cud ;).
Nie mogłabym żyć na samych warzywach, owocach, czy diecie Dukana. Potrzebuję energii do codziennego życia, do pracy, do myślenia, do ćwiczeń i przede wszystkim do uśmiechu - wiadomo człowiek głodny to zły :) Nawet najlepsza figura nie daje takiej satysfakcji jak zdrowe ciało. Na co dzień staram się przestrzegać zrównoważonej diety, wybierać zdrowe posiłki, ale czasem się skuszę na pizzę, hamburgera, słodkości czy inne powszechnie uznane niezdrowe jedzenie. Nie mam wyrzutów sumienia, bo takiemu posiłkowi zwykle towarzyszy intensywniejszy trening,  po którym będzie to posiłek regeneracyjny lub przed  treningiem ładując akumulatory i wiedząc, że podczas treningu nie ma wyjścia trzeba to spalić :). W kolejny dzień po takich skokach, staram się jeść lżej aby bilans kaloryczny oraz wartości odżywczych nie był zbytni zaburzony. 


Ważna też jest wielkość porcji, gdy mam ochotę na coś słodkiego staram się znaleźć złoty środek. Zjeść kawałek, małą porcję, która zaspokoi chwilowe łakomstwo... jeśli jest to niemożliwe bo niestety czasem tak jest, staram się pamiętać o równowadze i tym bilansie kalorycznym, który trzeba wyrównać w ciągu najbliższych dni. 
Nie liczę obsesyjnie kalorii jednak staram się wybierać takie posiłki, które są lżejsze, a jednocześnie dają sytość.
W przypadku słodyczy uznaję zasadę, że mała czekoladka jest przyjemnością, a duża ilość to już łakomstwo, które staram się eliminować. Prosty cukier i tłuszcze trans są tym czego staram się unikać, ale nie definitywnie zakazywać.
Bo zakazy sa po to, żeby je łamać, a jak się już je łamie to robi się to na maksa :).


W podróży nie odmawiam sobie niczego. Będąc w innym kraju chcę spróbować wszystkiego tego co jest tam wyjątkowe, co daje mieszkańcom codzienną przyjemność. 
Czy są to najlepsze lody w Paryżu, czy włoskie gelato, węgierski gulasz, hiszpańska paella... chcę spróbować wszystkiego. Podróże spędzam bardzo aktywnie przechodząc kilkanaście kilometrów w ciągu dnia więc skrycie wierzę, że szybko to spalę...

środa, 5 lutego 2014

Styczniowe przyjemności

W styczniu biegałam po świeżym śniegu, który przyjemnie ubijała się pod stopami dając mi uczucie odkrywcy, zdobywcy, podróżnika.  Ostatnio w radiu usłyszałam, że ktoś, kto marzy o nieznanych lądach jest oderwany od rzeczywistości... to prawda. W dzisiejszym świecie nie ma nic do ukrycia. Kamery dotarły do każdego zakątku ziemi filmując, fotografując, odkrywając nowy gatunek... Ale my wciąż możemy przecież poszukiwać czegoś nowego, przez nas nieodkrytego, przez nikogo nieosiągniętego...



W styczniu biegałam też po to trudne do opisania uczucie w mroźne dni, kiedy powietrze rumieni policzki, płuca napełniają się gęstym, zimnym powietrzem, a głowa radością... Wypatrywałam wtedy niestrudzone maluchy, ubrane w kolorowe kombinezony, szalejące na sankach, lepiące bałwana, uciekające przed śnieżnymi kulami, którym to podszczypywanie mrozu wcale nie przeszkadzało...
W styczniu biegłam w poszukiwaniu ostatnich promieni słońca, wciąż wydłużających się dni. Z radością patrzyłam na przesuwające się wskazówki zegara, które też powoli odsuwały moment nadejścia zmroku. A rankiem pełnym entuzjazmem witały słońce coraz wcześniej i wcześniej.



W styczniu biegłam rozmyślając o nagrodzie w postaci ciepłego kakao i garści prażonych orzechów, które krzepiły i przyjemnie rozgrzewały po zimnym dniu. Dodając błogości wciąż jeszcze długim i ciemnym wieczorom spędzonym w miekkim kocu z ciekawą książką...

Biegałam po to wszystko, bo po prostu daje mi to radość...

wtorek, 4 lutego 2014

Szybkie śniadanie

Rankiem czas ucieka najszybciej. Chyba większość z nas praktykuje przełączanie budzika na drzemkę, a następnie nerwowe bieganie po mieszkaniu w celu pobicia rekordu świata w szybkości przygotowania się do pracy. Bardzo rzadko w tygodniu jem śniadanie w domu. Poranne minuty w łóżku są dla mnie tak cenne, a kołdra tak przyjemnie ciepła, że nie chce mi się marnować tych przyjemności na śniadanie. 
pierwszy posiłek jem jednak przepisowo w ciągu 2 godzin od pobudki, najczęściej już w pracy przeglądająca maile.Ważna jest dla mnie zatem szybkość i prostota w przygotowaniu śniadania. 
Dziś chcę Wam przedstawić kolejny pomysł na śniadanie z płatków owsianych - granolę.
To ciekawa alternatywa do kupowanych musli, a proporcje składników można zmieniać dowolnie. Przygotować można ją wcześniej, a porcja spokojnie starcza na kilka szybkich śniadań.
Dodatkowo można ją jeść na różne sposoby: z jogurtem i świeżymi owocami, z twarożkiem/serkiem wiejskim, z mlekiem, z bakaliami... można ją wykorzystać do przygotowania warstwowych deserów, czy też do przygotowania muffinek .



Granolę robi się bardzo łatwo. Moją inspiracją był przepis Jamiego Olivera z książki "Każdy może gotować", jednak z  biegiem czasu i dostępnością składników w kuchennej szafce przepis ewaluuje.


  • 50 g pestek słonecznika
  • 50 g orzechów włoskich (posiekanych)
  • 50 g orzechów nerkowca (posiekanych)
  • łyżka sezamu
  • 250 g płatków wielozbożowych ( u mnie mieszanka owsianych i jęczmiennych)
  • 3 łyżki cukru trzcinowego (lub miodu)
  • sok wyciśnięty z jednej pomarańczy/ lub pół szklanki soku jabłkowego
  • 4 łyżki oleju kokosowego

Wszystkie składniki suche wymieszać w misce. Zalać je sokiem i roztopionym olejem, a następnie dokładnie wymieszać. Blaszkę do pieczenia wyłożyć papierem i wsypać do niej zawartość miski. Piec około 40 minut w temp. 180-190 C. W międzyczasie mieszając zawartość blachy (co 5-15 minut), tak aby wszystko równomiernie się przypiekło. Po wystudzeniu przechowywać w szczelnie zamkniętym pojemniku.



Granola najlepiej smakuje mi z twarożkiem i świeżymi, soczystymi brzoskwiniami... na te smaki muszę poczekać do końcówki lata. Na razie pozostaje egzotyka (banan, kiwi, granat...) i mrożone skarby lata :)