poniedziałek, 2 czerwca 2014

21,0975 w lesie. Leśny półmaraton w Giełczynie

2 Leśny półmaraton w Giełczynie odbywał się w moich rodzinnych stronach. Marzył mi się półmaraton tej wiosny i bez dłuższego namysłu postanowiłam wziąć w nim udział.
Nie przejmowałam się tym, że jestem biegaczem typowo miejskim. Chodniki, asfalt, parkowe alejki to moim towarzysze w codziennych treningach. Z leśnymi drogami spotykałam się kilkakrotnie, ale nie dłużej niż kilka km. W moich ambitnych majowych planach miałam długie wybiegania w kampinosie, na które niestety nie udało mi się znaleźć czasu...


Profil trasy zapowiadał kilka podbiegów, ale profile na które patrzy się z boku nie wyglądają wcale tak groźnie :). A trasa okazała się dość wymagająca. Miejscami dość miękka od miałkiego piasku, z kamieniami na podbiegach i zbiegach (które mimo że nie bardzo strome, czasem ciągnęły się w nieskończoność)

zdjęcie z biegu, Jacek Jacko
Nigdy też nie brałam udziału w tak małej/lokalnej imprezie, bez chipów z czasem mierzonym stoperem, z metą zrobioną z iglastych gałązek :).
Bieg organizowany był bez sponsora. Wszystko z kosztów wniesionych opłat startowych oraz uprzejmości ludzi, datków i gadżetów oferowanych przez lokalne firmy. Wszystko to miało swój niepowtarzalny klimat.

Tu można było zobaczyć entuzjazm organizatorów. Jedność i wspólnotę biegaczy, czy też wytrwałość w walce mimo późnego wieku! Najstarszy zawodnik miał 75 lat, a zawodniczka 72 lata.
Czuło się radość biegania w każdym uczestniku. Tym kto ma już kilka maratonów na koncie, czy tym, który biegł taki dystans po raz pierwszy. W biegach masowych ciężko jest to uchwycić.




























Kibiców na trasie nie było wcale (nie licząc punktów z wodą, dziękuję bardzo), ale rekompensował to jej przebieg. Biegło się w jedną stronę i spowrotem. Dzięki temu wszyscy zawodnicy mogli się pozdrawiać, kibicować sobie wzajemnie, dodawać choć trochę otuchy :).

Pierwszą połowę biegło mi się całkiem nieźle. Nie przeszkadzało mi nawet ostre słońce, które niestety nie bardzo chciało się ukrywać za drzewami. Praktycznie nie słuchałam muzyki, co wcześniej nigdy mi się nie zdarzało. Trasa nie była łatwa, ale byłam wciąż pełna siły. W okolicach 11 km zaczęłam odczuwać pierwsze oznaki głodu. Ogarnęła mnie panika bo z tego wszystkiego zapomniałam zabrać ze sobą batonika zbożowego i zjeść banana przed startem. Niestety byłam w głębi wiosennego lasu (na próżno było szukać jagód czy poziomek przy drodze ;). Starałam się być dzielna, ale na 14 km wraz z długim podbiegiem zaczęłam tracić siły. Nie udało mi się, mimo starań, powrócić już do wcześniejszego tempa... ale mimo wszystko walczyłam dalej. Powtarzałam sobie w głowie, że nie mogę się zatrzymać, bo jestem tu po to żeby biec, a nie iść :). W głowie kłębiło się też wiele negatywnych myśli ( m.in. o tym, że może powinnam zrezygnować w tym roku z maratonu, że to za trudne...), które natychmiast znikają z pierwszym łykiem wody na mecie ;).  
Ostatecznie byłam zadowolona bo udało mi się ukończyć nienajłatwiejszy bieg po zaledwie 3,5 tyg. przygotowań! Nauczyłam się, że muszę mieć zawsze ze sobą awaryjny prowiant (do tej pory przy półmaratonach nic nie jadłam, ale starty nie były w czasie 2 śniadania ;). 


W takim biegu nie ma przegranych
Nie udało mi się niestety wywalczyć pucharu w mojej kategorii wiekowej (zostałam zaliczona już do K2, z czym się stanowczo nie zgadzam, urodziny mam dopiero w grudniu ;). Jednak organizator zapewnił pulę nagród dodatkowych, które po rozdaniu pucharów były losowane. Mi przypadły lokalne specjały do uzupełniania elektrolitów :). Polecam udział w takiej lokalnej imprezie. 
Dzięki nim można na nowo zakochać się w bieganiu!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz